na cmentarz dla bezdomnych
świt przychodzi bez oczu
wiatr nie szarpie gałązek drzew tylko
ich truchła
ucięte i rzucone na bok
jak mszalne dzwonki stłumione ręką
tabliczki wiszą choć nikt nie czyta
on zamarzł na przystanku
ona przy oknie życia
prosząc o niemowlę którego nigdy
nie miała
ciemne drewniane krzyże
ustawione w szeregu ponad suchą trawą
niektóre przekrzywione
odchylone od śpiących
wyrywające się rozpaczliwie
ze szpaleru ich bladych powiek
ciszę przerywa tylko dźwięk kopania
kolejnego dołu
świszczący oddech grabarza
czerpiącego wodę z przerdzewiałego kranu
– ziemia zawsze jest tutaj twarda – szepcze
że choćby i przyszedł Bóg
to nie zostawi im śladu do nieba