kurczą się kapelusze matczyne

jakże prędko

siwe bezradne

dawniej szerokie bujne

na ich rondach galaktyki i lisie opery

ogony komet dryfujące nad uniesioną brwią

 

można było schować w ich toni niepewność

radować się niby boska manna

pochmurnieć i gorzeć

wyskakiwać jak biały zając

operlić je błahym śniegiem

a wstążka

ten poklask niebieski

co przecież szumiał wodospadem

a teraz bodaj żyłką biegnie

kląska nieledwie cienki jak zmarszczka

jakże szybko mieszczą się w dłoni

kapelusze te drogie

pomięte odwieszone